13 lutego już zawsze będzie dla nas datą szczególną! To właśnie 13 lutego 2014 roku oficjalnie odpaliłyśmy nasz mały majsterkowy projekt. Od tamtej pory nasze zwykłe życie nabrało zapachów wosku, politury, odgłosów szlifierki, wiertarki i kolorów farb, bejc oraz lakierów.
W ten weekend świętujemy, a skoro tak, to pozwoliłyśmy sobie na… trochę przyjemności, wspominki i fajne foty od super mistrza Adama Tuchlińskiego. A co! Kto jubilatkom zabroni parę dobrych rzeczy ze swojej majsterkowej drogi przypomnieć. I dlatego dziś każda z nas opowie Wam o trzech najfajniejszych rzeczach, jakie przyniosły jej Majsterki. O jednym sukcesie, o jednej umiejętności i o jednej ważnej emocjonalno-życiowej kwestii, dzięki której wciąż i wciąż nam się chce.
SYLWIA
1. Książka
Gdy dziś przypominam sobie, z jakim – de facto pełnym ignorancji – entuzjazmem przyjęłyśmy propozycję od wydawnictwa Burda, by między kwietniem a lipcem (serio!) napisać książkę myślę sobie, że byłyśmy po prostu naiwne i nie wiedziałyśmy do końca na co się porywamy.
Książka z 30. projektami zrobionymi od początku, wymyślonymi często od zera, i wykonywanymi z materiałów zdobywanych nie tylko fartem ale i w ostatniej chwili – tak naprawdę nie miała prawa się udać. Przecież miałyśmy na nią tak naprawdę mniej niż 3 miesiące. Wszystkie pracowałyśmy, Alicja ledwie zresztą dopiero co wróciła do pracy z urlopu macierzyńskiego, ja i Basia podejmowałyśmy ważne decyzje związane ze zmianami redakcji. Mimo to wzięłyśmy 3 tygodnie urlopu i… zdążyłyśmy. Zrobiłyśmy projekty od drobnostek, jak świeczniki z plastrów drewna, po duże, wymagające renowacje mebli, ich zdjęcia, mini sesje wnętrzarskie, napisałyśmy niemal 100 tys. znaków tekstów, od anegdotek z naszego majsterkowania do technicznych szczegółów wykonania mebli, ozdób, renowacji… a nawet jakoś przeżyłyśmy sesję okładkową.
Wsiąż uważam to za nadzwyczajną mieszankę determinacji, ciężkiej pracy i sporej dozy szczęścia!
2. Mieszkaniowo-wnętrzarski sznyt
Wyrobiłyśmy się. Owszem, zaczynała się nasza majsterkowa przygoda od remontów mieszkanek. Ale, gdy dziś spoglądamy wstecz do naszych nie tylko umiejętności praktycznych ale także samoświadomości estetycznej i wiedzy o odpowiednim dobieraniu materiałów, to widzimy jak potężną drogę przeszłyśmy.
I nie chodzi tylko o to, jak dziś wyglądają nasze mieszkania czy domy ale także o to jak jesteśmy w stanie innym czy to rodzinie, znajomym czy czytelnikom bloga pomóc w lepszym remontowaniu i urządzaniu się.
Mamy też, nie ukrywam, ogromną satysfakcję z tego, że cały czas się uczymy. Kiedy funkcjonowała pracownia mogłyśmy więcej robić manulanie, poznawać i eksperymentować z nowymi technikami. Ale i dziś jest czas na rozwój: więcej wiedzy o designie, o jego historii, o architekturze. Wcale nie trzeba mieć takiego wykształcenia by wiedza z tej dziedziny nie była przydatna w codziennym funkcjonowaniu.
3. Women power!
Zaczynałyśmy jako kobiecy kolektyw i do dziś nam to zostało! Co więcej, po drodze poznałyśmy dziesiątki, a może i setki innych równie pełnych energii, zaangażowania, ochoty do rozwoju i wspierania się kobiet. Dziś śmiejemy się, że nawet nasza nazwa choć miała być po prostu zabawnym neologizmem okazała się być elementem większej zmiany i jedną z feminatyw, które wciąż budzą przecież tak wiele emocji.
Jestem też przekonana, że gdybyśmy same nie były kobietami, gdyby zespół był mieszany to nie przetrwałybyśmy 7 lat. Bo to nie jest tak, że te 7 lat to były same sukcesy, wielkie kontrakty, śliczne zdjęcia na Instagrama i banalne hasła o rozwoju czy sile a’la Poulo Cohelo. Bywało ciężko, mogłyśmy kilkanaście razy wszystko to rzucić ale nie zrezygnowałyśmy. Bo no cóż, kobiety już tak mają, że się łatwo nie poddają!
ALICJA
1. Igrzyska DIY
W całym naszym majsterkowaniu to był dla mnie przełom. Od zawsze wiedziałam, że całkiem nieźle sobie radzę z …ogarnianiem. Na co dzień pracuję w marketingu w korporacji i nie jeden event zrobiłam. Natomiast Igrzyska to było coś nowego także dla mnie. Przede wszystkim, dlatego, że kwestie organizacyjne dopinałam ze szpitalnego łóżka (do dziś pamiętam telekonferencje, które wtedy prowadziliśmy z głównym sponsorem firmą Liberon), a później już z trójką malutkich dzieci u boku. Poza tym to była okazja, żeby też wyjść trochę z tej bańki w jakiej wtedy egzystowałyśmy: szukanie prelegentów – specjalistów w swoich dziedzinach, zaproszenie uczestników – hobbystów i pracowni renowacji oraz stylizacji mebli pomogło mi znacznie szczerzej spojrzeć na ruch Zrób to Sam i na rzemiosło. Dzięki tej imprezie poznałyśmy wielu wspaniałych, kreatywnych i zdolnych ludzi, którzy szczerze mówiąc do tej pory mnie motywują do działania. Mam nadzieję, że 2021 będzie ciut łaskawszy dla nas w tej materii i uda nam się raz jeszcze spotkać na takim wydarzeniu, które wszyscy zapamiętamy na długo!
2. Odwaga
I to w wielu wymiarach. Przede wszystkim jestem samoukiem i zawsze miałam kompleks braku „fachu”. Dlatego to, że robiłyśmy coś we trzy, razem odnosiłyśmy sukcesy, ale i analizowałyśmy porażki, razem się uczyłyśmy pomogło nam podejmować kolejne wyzwania. Z upływem czasu i doświadczeniem, nabierałyśmy pewności siebie zarówno przy występach przed kamerą tworząc własny kanał na YouTube, występując kilkukrotnie w telewizji, jak i współpracując z takimi markami jak Allegro – tworząc jeden z pierwszych komercyjnych kanałów DIY.
Ta odwaga, o której piszę przejawia się też w tym, że przełamałyśmy bariery po prostu w pokazywaniu też naszych prac. W moim przypadku to na prawdę całkiem spory skok, ponieważ raczej przyzwyczajona byłam do tworzenia „do szuflady” .
No i to co jest teraz moim motorem napędowym: rozmowy. Majsterki otworzyły mi oczy na wiele aspektów związanych z designem, tworzeniem, wnętrzami, ekologią. Dlatego jednym z najfajniejszych momentów jest dla mnie spotykanie ludzi, którzy mają coś wartościowego do powiedzenia. Takimi kluczowymi momentami, były dla mnie np. rozmowy z Kasią Jasiołek, autorką genialnej książki „Asteroid i półkotapczan” czy ostatnio z Dagmarą Jakubczak, z którą zastanawiałyśmy się co będzie współczesnym archetypem we wzornictwie
3. Pracownia
Tego etapu, kiedy miałyśmy pracownię nie mogę inaczej nazywać jak przyspieszonym kursem ekonomii. Koszty jej utrzymania, wyposażenia, organizacji gościnnych warsztatów czy eventów to wbrew pozorom nie była bułka z masłem. Przez większość czasu mieszkałyśmy z Sylwią najbliżej, więc to w większości na nas spoczywała odpowiedzialność za to miejsce. Czasem wymagało to nie lada gimnastyki, żeby dopiąć wszystko na ostatni guzik, a i tak zdarzały się spektakularne wpadki… Do dziś pamiętam warsztaty Oli i Piotrka z Jak lubimy, wtedy to ja odpowiadałam za sprawy organizacyjne, ale nagle trafiłam z bliźniakami do szpitala. Sprawa okazała się poważna i Dziewczyny nie miały innego wyjścia tylko musiały wszystko rzucić i ratować sytuację. Do tej pory jestem im za to wdzięczna. Ale były też warsztaty Tomka Seweryna – mistrza tapicerstwa, które jednym słowem były GENIALNE! I
Organizacja to jedno, ale pilnowanie płatności, rachunków, faktur to nigdy nie była nasza mocna strona. Muszę przyznać, że wymagało to sporego wysiłku, żeby nauczyć się tak funkcjonować, żebyśmy jak najmniej musiały do „biznesu” dokładać.
Dziś znowu wróciłyśmy z majsterkowaniem do korzeni, czyli do naszych mieszkań. Cóż życie uczy pokory ale też uczy, że nawet w kawalerkach można z powodzeniem majsterkować.
BASIA
1. Warsztaty
Nie potrafię ich wszystkich zliczyć w głowie, bo w ciągu tych siedmiu lat przez nasze warsztaty przewinęło się kilkaset osób. Fantastycznych pasjonatek i pasjonatów, którzy – mogę to śmiało powiedzieć – byli największą motywacją do tego, żeby znajdować czas i siłę na rozwijanie majsterkowego hobby, zdobywanie wiedzy oraz nowych umiejętności. Mam tu na myśli nie tylko nasze flagowe zajęcia z renowacji – „Nie ma brzydkich mebli”, ale też warsztaty wyjazdowe, fantastyczne zajęcia w Pokoju na Lato Muzeum Powstania Warszawskiego, które prowadziłyśmy przez kilka sezonów, przedświąteczne warsztaty z dzieciakami w zaprzyjaźnionej, grochowskiej kawiarni Kicia Kocia, czy z samych początków majsterkowania warsztaty na dworcu centralnym w Warszawie (sic!) oraz PKP Powiśle. Kiedy piszę ten wpis mam banana na twarzy, bo tak wiele dobrych wspomnień się z nimi wiąże. Rozmów, żartów, anegdot. To cudowne spotykać zapaleńców, zarażać ich swoją pasją, ale też słuchać ich opinii, życiowych historii. Przecież warsztaty były nie tylko okazją do pracy nad projektami, ale też wielu interesujących rozmów. Spotkań z drugim człowiekiem. A to w życiu zawsze cenię sobie najbardziej.
No i duma rozpierała mnie z powodu każdego odnowionego mebelka, każdego ukończonego projektu. Tym bardziej, że wiele osób, które do nas trafiały, to samouki. Często wątpiący w swoje umiejętności. „Ja nie umiem”, „ja się nie znam”, „nie mam zdolności manualnych” – powtarzali. A po warsztatach wychodzili z przeświadczeniem, że jednak da się, że można.
2. Fotografia
Gdy zakładałyśmy Majsterki przypadła mi w udziale rola „nadwornego fotografa majsterkowego”. Wiadomo było, że zdjęcia będziemy robić wszystkie trzy, w końcu blogowanie to zajęcie multidyscyplinarne. Ale co innego strzelić fotkę smartfonem, a co innego wnętrzarską sesję. Do tego potrzeba było sprzętu i umiejętności. Ale z początku nie zdawałam sobie za bardzo z tego sprawy. Padło na mnie, bo mogłam pożyczyć na wieczne oddanie lustrzankę, którą kupiła sobie moja mama.
Dziś w cyfrowym archiwum mam tysiące zdjęć, nie tylko Alicji i Sylwii, bo uwielbiam strzelić im fotki w najmniej spodziewanym momencie, kiedy skupione na pracy marszczą czoło, albo w robią śmieszne miny. Są tam również twarze warsztatowiczów i ich meble. Mam w głowie niemal każdy detal, każdy projekt który wychodził z naszej pracowni. To się nazywa pamięć wspomagana fotograficznie 😉
Tak sobie myślę, że w tym archiwum jest zapisany kawał naszego życia. I strasznie się cieszę. Zwłaszcza, że widać tu progres. Wieloaspektowy. Zdjęcia dokumentują progres majsterkowych umiejętności, pokazują jak dojrzewał nasz gust i świadomość estetyczna, a w końcu także rozwój umiejętności fotograficznych. I to daje mega satysfakcję.
3. Ekoświadomość
Jakby to powiedział mój przyjaciel, jestem starsza niż wolna Polska, co oznacza, że doskonale pamiętam biedę i siermiężność końcówki PRL-u oraz etap ustrojowej transformacji. A potem szał na pierwsze sieciówki, wysyp galerii handlowych, coraz tańszych i bardziej dostępnych – ciuchów, książek, mebli, sprzętów, dupereli. Kto mógłby się temu przeć?
Dzięki Majsterkom przyszła jednak refleksja i ugruntowało się przekonanie, że lepiej naprawić niż kupić nowe. Lepiej szanować, dawać drugie życie i ratować od zapomnienia. To daje większą satysfakcję niż chwilowy skok endorfin po zakupie kolejnej rzeczy „made in China” za 30 złotych, która po miesiącu do niczego nie będzie się już nadawała. Majsterki powstały także po to, by zatrzymać się w tym konsumpcyjnym galopie i pokazywać, że można inaczej. Mniej egoistycznie, bardziej odpowiedzialnie. Co nie znaczy, że mniej „fun”. Co to, to nie!
Moda na ciuchy z lumpeksów dzięki blogerom modowym weszła na salony. A my, wraz z całą rzeszą fantastycznych osób z ruchu „Zrób to sam” na te salony wprowadziłyśmy starocie. Nie tylko antyki czy przedmioty, które mają swoją obiektywną, potwierdzoną przez ekspertów wartość, ale też zwykłe graty uratowane z babcinego strychu, ze śmietnika czy piwnicy, niezwykłe z uwagi na historie, jakie kryją.
Po 7 latach majsterkowania, spotykania podobnych freaków wiem, że to nie fanaberia, ale całkiem silny, prężny i – jestem przekonana – najbardziej odpowiedzialny trend. Ba, nie trend, a życiowa filozofia! Niech rośnie w siłę i zdobywa nowych adeptów. Niech to będzie nasze najważniejsze urodzinowe życzenie.
Wasze 7-letnie Majsterki!
PS. Za piękne zdjęcia Atomówek-Majsterek bardzo dziękujemy Adamowi Tuchlińskiemu. Koniecznie zajrzyjcie na jego stronę, a jeśli marzy Wam się portret, to wpadajcie do jego pracowni.