Remont, remont i po remoncie. Zobaczcie finał metamorfozy w majsterkowym salonie!
Gdyby nie śnieg, zimę uznałybyśmy za najbardziej przekichaną porę roku. Jak nie mróz, to chlapa i jeszcze ten brak słońca. Dodatkowo pandemia utrudnia wyjazd w góry czy gdzieś na drugi koniec świata, gdzie aktualnie jest lato i produkcja witaminy D ruszyłaby z kopyta. Niestety, koronawirus nie odpuszcza, a szczepienia – jedyna szansa na to, żeby ten koszmar się zakończył, idą jak krew z nosa. O państwie z kartonu nie będziemy się jednak rozpisywać, bo nasz blog miał być z założenia strefą wolną od politykowania. Ale nie zmienia to faktu, że czujemy się jak frajerki. Zamiast kombinować niczym pewna wicepremierka i pojechać na narty, aby łapać promienie słoneczne na stoku, w ferie siedzimy w domach. I kończymy remont mieszkania. Trochę nam gul skacze ze złości, ale na szczęście ten wkurw nie blokuje kreatywności. Wręcz przeciwnie. Dopinguje do działania.
W końcu udało nam się dopiąć remont salonu, którą od kilku tygodni relacjonujemy Wam na blogu i w naszych socialach. Dziś czas na efekt finalny tej metamorfozy.
Przez ostatnią dekadę nie było czasu i ochoty na gruntowny remont tego mieszkania. Przyzwyczaiłyśmy się do rozwiązań z końcówki ubiegłego wieku. A majsterkowo i remontowo wyżywałyśmy się gdzie indziej. Koronawirus zmusił nas jednak do posadzenia czterech liter w domu. I nagle stosy książek rosnące na podłodze, niemodne poduchy i fiolet na ścianach zaczęły działać na nerwy. Myśl o remoncie dojrzała.
Plan był prosty. Nie robimy totalnej rozpierduchy, ale gruntownie odświeżamy pomieszczenie. Po pierwsze, ogarniamy zdemolowaną ścianę, którą szpecił niby ozdobny kamień. Ścianę trzeba było zatynkować (2 warstwy), nałożyć gips i wyszlifować. Tym razem samodzielnie przeprowadziłyśmy jedynie demolkę – okazuje się, że kamień od starego tynku odchodził bardzo sprawnie.
Do tynkowania wezwałyśmy jednak fachowca.
Po drugie, w miejsce białych półeczek instalujemy regał na książki, a po trzecie, wpuszczamy więcej wesołych, jasnych kolorów do środka. W końcu kolory od tego są, żeby nam poprawiać humor i rozjaśniać w głowie. Po to te wszystkie metamorfozy, remonty, DIY-owa dłubanina, żeby pojawił się banan na twarzy. Zgodnie z dewizą: więcej słońca!
Nie bez przyczyny w odremontowanym pomieszczeniu pierwsze skrzypce grają żółte dodatki. Ten kolor niesie w sobie dużą dawkę pozytywnej, ciepłej energii. To kolor słońca, dlatego kojarzymy go często z optymizmem, radością. Żółty ponoć też intensywnie pobudza i odsuwa zmęczenie. A poza tym jest najjaśniejszym kolorem widzialnego spectrum. Ale oczywiście nie można z nim przesadzać. Bo żółć jest mega intensywna i istnieje ryzyko, że zacznie nas denerwować.
Żółte skarpety i blat zyskał więc stolik patyczak, który był jednym z pierwszych mebli, jakie trafiły w nasze ręce. To na nim testowałyśmy różne techniki, kolory, farby i wzory. „Jamnik” był naszym królikiem doświadczalnym. Nie pytajcie, która to już jego metamorfoza 😉
Jaskrawożółty jest zegar wyszperany na internetowej aukcji, miodowe są też dwie poszewki na poduszkę i narzuta na kanapie. Wymiana tapicerki, albo choćby poszewek na poduszki to zresztą najskuteczniejszy i najprostszy sposób na szybką renowację starego mebla. Nie chciałyśmy jej wymieniać, na śmietnik poszły jedynie oryginalne, trochę obciachowe już poszewki na poduszkę. Kanapa, choć leciwa ma się zaś świetnie.
Co ciekawe ta burgundowa kanapa pochodzi z Pawilonu Domu Handlowego Emilia. Budynek, określany słusznie perłą modernizmu, zniknął z mapy Warszawy w 2017 roku. Miałyśmy okazję bawić na pożegnalnej imprezie i to sylwestorowej zamykającej niezwykły pawilon przed rozbiórką.
Wtedy w środku od kilku lat mieściło się Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Było hucznie, ale też smutno, bo już wydawało się, ze budynek uda się ocalić. Otwarty w 1970 roku kompleks w ostatniej chwili trafił na listę zabytków, ale decyzję cofnięto. W ruch poszły buldożery. Miasto co prawda zapewniło, że niedługo obiekt zostanie przywrócony mieszkańcom w formie zbliżonej do oryginału i z wykorzystaniem historycznych elementów. Ale wiecie, jak jest… To już nie będzie to samo.
Ale wróćmy do remontu. Wszystkie ściany i sufit pomalowałyśmy na biało. Po ponad dekadzie obcowania ze znienawidzonym beżem i fioletem nie miałyśmy wątpliwości, że tym razem nie eksperymentujemy z kolorami na ścianach. Biel optycznie powiększa, rozświetla, a co ważne, nie znudzi się po pół roku. Ostatecznie biała jest też ściana, którą najpierw zdobił szpetny kamień, a potem nieudolnie położony beton. Myślałyśmy w tym miejscu o tapecie, albo wabi-sabi. Może wrócimy do tej koncepcji. Zanim jednak podejmiemy decyzję, postanowiłyśmy zrobić w tym miejscu galerię. W ostatnich latach, to właśnie grafiki, obrazki i ozdoby do powieszenia na ścianę przywozimy z podróży, albo dostajemy w prezencie.
Na ścianie wiszą więc urocze grafiki z Porto i Lizbony, oraz przywieziona przez Alicję z Kuby sowa zrobiona z połówki kokosa. W złotych, przeszkolonych ramkach (kupicie je np. w IKEI) znajdują się paprocie z pierwszej w tym roku wycieczki na Podlasie, jest też świąteczny prezent od Sylwii, czyli genialne grafiki Porysnków z hasłem dla każdej Majsterki: „Sama sobie sterem, żeglarzem i wkrętem i śrubokrętem”. Genialne nie? Prawie jak nasze majsterkowe „Umiem ciąć wyrzynarką. A jaka jest twoja supermoc?”. Na ścianie wisi też drewniany domek z jeleniem wykonany za pomocą wypalarką (TUTAJ pokazujemy, co i jak).
Kolaże Eweliny Karpowiak, autorki dwóch grafik w ramkach z motywem latarni, znajdziecie obok ilustracji innych fantastycznych polskich artystów co miesiąc w Piśmie. Prenumeratorzy mają możliwość pobrania okładek w dużej rozdzielczości i samodzielnego ich wydrukowania. Wierzcie mi, jest z czego wybierać! 🙂
Osobne miejsce znalazłyśmy dla obrazka, który przyjechał ze mną z Haiti. Byłam tam służbowo niemal dwa lata po trzęsieniu ziemi, żeby zrobić reportaż „Piekło miliona sierot” o handlu dziećmi. Trochę kiczowaty obraz jest dla mnie ważną i symboliczną pamiątką. Został namalowany na kawałku brezentu z jakiego zrobione były miasteczka namiotowe. Mieszkali tam ludzie, którzy stracili domy.
Największym wyzwaniem było znalezienie odpowiedniego regału na książki. Część ulokowałyśmy na półkach zbudowanych samodzielnie pod oknem w sypialni. Ale to zaledwie połowa. Gdzie reszta? Potrzebny był regał.
Zwykła biblioteczka stojąca na podłodze nie wchodziła w grę. Zwyczajnie nie było na nią miejsca. Przez chwilę zastanawiałyśmy się nad półkami z karton-gipsu, bo Norgips, producent obudowy karnisza, którą zainstalowałyśmy w salonie (TUTAJ znajdziecie instrukcję krok po kroku) ma takie w ofercie, ale ostatecznie zwyciężyła inna koncepcja.
Postawiłyśmy na lekkie, metalowe regały z drewnianymi półkami do powieszenia z Jysk. Udało się je zamontować nad kanapą.
Ważnym elementem tej metamorfozy była dekoracja okna. Jasne, delikatne zasłony nadały wnętrzu elegancji i ciepła. Na podłodze leży dywan vintage – jeśli szukacie ciekawych wzorów, to polecam przeglądać zasoby Patyna.pl. Taboret stojący obok kanapy jest również „z odzysku”. Przeszedł metamorfozę, którą dokumentowałyśmy w naszej książce.
Jak Wam się podoba efekt finalny remontu? Trochę jak podróż w czasie, prawda? 😉
W ostatniej części cyklu poświęconego remontowi pokażemy Wam jeszcze, jak zmienił oblicze aneks kuchenny w tym mieszkaniu. I zdradzimy, gdzie w ramach oszczędności miejsca wylądowała lodówka. Ale na to potrzebujemy więcej czasu. Zapiszcie się do newslettera, na pewno damy Wam znać.
Wasze M.