Remont – samo słowo niejednego przyprawia o gęsią skórkę. Zazwyczaj budzi strach pomieszany z tak zwanym opadem cyców, czyli mówiąc delikatniej nie wzbudza entuzjazmu. Mało kto dobrowolnie się do remontu garnie. Trudno się dziwić takim reakcjom, kto już raz miał do czynienia z tak zwanymi fachowcami, ten wie, że dobra ekipa to rzadkość. Z dużo większym prawdopodobieństwem trafią się partacze. Druga sprawa to finanse. Remont, nawet mały, zawsze wydrenuje portfel. Jest jeszcze parę innych minusów, jak burdel w mieszkaniu czy wkurzeni sąsiedzi (też bym się wkurzała słysząc borowanie przez 8 godzin za ścianą).
My to wszystko wiemy i… wierzcie lub nie, remonty uwielbiamy. Może to jakiś przejaw masochizmu, może trzeba wszystkie trzy wysłać na terapię…. Ale prawda jest taka, że Majsterek bez remontu by nie było. W końcu to właśnie remonty nas połączyły. Początki Majsterkowego tria wiązały się właśnie z odnawianiem kawalerek. Ja (Basia) ubzdurałam sobie, że chcę mieszkania z klimatem w starej dzielnicy i kupiłam zrujnowaną norę w bloku z lat 60. na warszawskich Bielanach. Oczyma duszy widziałam, jak zamieniam tę norę w przytulne gniazdko. I udało się, ale spłukałam się totalnie.
Sylwia zaś w tym samym czasie odświeżała swoje mieszkanie po lokatorach. Razem psioczyłyśmy w pracy na naszych fachowców, razem kombinowałyśmy jak tanim sposobem urządzić te świeżutkie wnętrza tak, by nie przypominały wystawki z IKEI. Okazało się, że trzeba samemu zakasać rękawy i zabawić się w DIY. No więc spotykałyśmy się weekendami i dłubałyśmy po mieszkaniach. Gdy dołączyła do nas Alicja, która podobne doświadczenia z remontem miała już za sobą, Majsterki w pełni się ukonstytuowały. Można rzec, że wtedy ze swoją dłubaniną wyszłyśmy do ludzi. Od tego czasu uczestniczymy w nieustannym remoncie.
Same odnowiłyśmy sobie pracownię – TUTAJ zobaczycie, jak to miejsce wyglądało zanim wzięłyśmy się do pracy. Pomagałyśmy w remoncie mieszkań rodziców, TUTAJ opisywałyśmy zmagania z boazerią w mieszkaniu rodziców Sylwii, TUTAJ opisywałyśmy metamorfozę sypialni Alicji, po przyjściu na świat Leona, razem odnawiałyśmy też pokój dla kilkuletniego chłopca.
Teraz równolegle ogarniamy dwa remonty – łazienki w niewielkim domu jednorodzinnym i mieszkania w kamienicy na warszawskim Grochowie. O łazience należącej do pewnej fantastycznej kobiety napiszę Wam wkrótce. Dziś słów więcej o wspomnianej kamienicy.
Mieszkanie należy do mojej przyjaciółki ze studiów – Gosi. Po kilku miesiącach poszukiwań Gosia znalazła w końcu swoje wymarzone lokum. Nieduże (38 m2) mieszkanie w przedwojennej, czteropiętrowej kamienicy, wysokie na 3 metry, z oddzielną, niewielką sypialnią i balkonem ostatni remont przeszło ponad dekadę temu.
Kamienica jest już odnowiona – podłączona do miejskiego ogrzewania, a więc nie ma obaw, że rachunki za prąd w zimie zrujnują właścicielkę, z nową elewacją i klatką schodową (swoją drogą szkoda, że wspólnota nie zdecydowała się zachować starej posadzki na schodach). Zniknął też piec gazowy. Gosia nie będzie się więc borykać z większością problemów, jakie mają mieszkańcy starych kamienic. Zaletą tego mieszkania jest nie tylko jego wysokość, która nieco wynagradza niewielki metraż, ale też duże okna, które zapewniają odpowiednią ilość światła.
Okna w salonie są od południowego zachodu, tak więc pomieszczenie jest jasne i nasłonecznione. W sypialni (po remoncie zajmie ona miejsce starej kuchni), która mieści się po drugiej stronie jest nieco intymniej i ciemniej. Poza tym, okno w sypialni w odróżnieniu od tego, które jest w salonie wychodzi na podwórko, dzięki czemu w środku, nawet przy otwartym oknie na oscież można cieszyć się ciszą.
Ale mieszkanie ma też mankamenty. Największym jest korytarz – duża, wąska kiszka, z którą nic nie można zrobić. Rozkład mieszkania i ścian nośnych nie pozwalał na żadne kombinacje z rozmieszczeniem pomieszczeń. Poprzedni właściciele wykorzystali hol, jako idealne miejsce na szafy. I dobrze. Gosia postanowiła solidną zabudowę, która ciągnie się praktycznie wzdłuż całej ściany zachować. Na razie pozostawiłyśmy stare fronty szafek i uchwyty, ale w najbliższej przyszłości będzie je można zmienić albo przemalować.
Zniknęły za to pawlacze, które sprawiały że mieszkanie wydawało się dużo bardziej ciasne i duszne niż w rzeczywistości. Pawlacz to wynalazek powszechnie stosowany w mieszkaniach z poprzedniej epoki. Niby wygodny schowek na rzeczy po które rzadko sięgamy. Ale ja się pytam, kto te długie nawet na 2 metry schowki pod sufitem projektował? Gdy skuwałam pawlacz w swoim mieszkaniu żartowałam, że pozbywam się najlepszego schowka na trupa. Serio, był tak długi, że zmieściłby się w nim niewysoki człowiek. Zastanawiam się, jak poprzednim właścicielom udawało się z „dna” cokolwiek wyciągnąć. Tu nie wystarczyła drabina, trzeba było się wczołgać do środka jak górnik, najlepiej z czołówką na głowie 😉
Zanim przejdę do projektu i inspiracji z mojego ulubionego Pinteresta, muszę Wam trochę więcej opowiedzieć o jego właścicielce. To jest niezwykle empatyczna i barwna osoba, podróżniczka z dużym poczuciem humoru i umiejętnością… mówienia wspak, znaczy się od tyłu. Serio! Pamiętam jak na studiach wciskałyśmy nowopoznanym kolegom kit, że Gośka biegle mówi po arabsku. Tak to właśnie brzmiało. Poz tym pasjami rysowałyśmy na co nudniejszych wykładach wymyślone przez siebie rebusy. Puszczałyśmy rysunki w tłum i czekałyśmy, co kto wymyśli. Czasem udało się komuś zgadnąć, ale częściej rebus inspirował innych do gier słownych i wymyślania dowcipnych odpowiedzi luźno związanych z obrazkiem. W czasie remontu popijałyśmy sobie rosyjskie piwo, kupione specjalnie na tą okazję. W stylu pin-up 😉
We wnętrzach Gosia jednak lubi ład i porządek. A więc jeśli szaleństwa, to raczej kontrolowane. Projekt ma być minimalistyczny, stonowany i nowoczesny, ale nie bez retro-elementów. Gosia, tak jak Majsterki ma słabość do przedmiotów z duszą. Dlatego pomyślałam, że w tym przypadku najlepiej sprawdzi się styl mid-century modern. Ponadczasowy i elegancki, bo łączy dobry design z prostotą i funkcjonalnością. Stawia na szlachetne materiały. Dlatego od początku wiedziałyśmy, że w całym mieszkaniu pojawi się drewniana podłoga, która zastąpi zniszczone panele.
Styl odwołuje się do okresu od późnych lat 40-tych do 60-tych. Dominują w nim geometryczne kształty, organiczne krzywizny. Żadnych barokowych zdobień, liczy się funkcjonalność. Choć w przypadku lamp, projektanci czasem dawali się ponieść fantazji. Oświetlenie we wnętrzach typu mid-century odgrywa dużą rolę, dlatego lampy bardzo często wyglądają jak dzieła sztuki.
Zresztą dzieł sztuki jest w tych wnętrzach więcej, bo stawia się tu na dobry design, więc promowane są zarówno meble, jak i dodatki z najwyższej półki. Oczywiście, nie każdego stać na projekty kultowych mebli amertykańskich czy skandynawskich projektantów, ale nie trzeba inwestować fortuny, kultowe PRL-owskie wyroby też będą pasowały idealnie. A jak chcecie zobaczyć mid-century w najlepszym, oryginalnym wydaniu, to polecam „Mad Mena”, fenomenalny serial o pracownikach agencji reklamowej osadzony właśnie w latach 60. ubiegłego wieku. Scenariuszowo, aktorsko i wizualnie to prawdziwa perełka.
Style mid-century jest niezwykle elastyczny, pozwala na eklektyzm i łączenie inspiracji. Oto kilka pomysłów, jakie razem z Gosią wybrałyśmy aby wytyczyć kierunek metamorfozy.
Czerń, biel i szarość to kluczowe kolory, które zdominują projekt. Ale udało się też przemycić ciemną butelkową zieleń. Wśród najważniejszych kolorów stylu mid-century modern jest właśnie zieleń – obok granatu i pomarańczy.
Gosia wymarzyła sobie biało-czarną kuchnię. Decyzja jeszcze nie zapadła, dopiero powstaje projekt. Zastanawiamy się czy czerń w kuchni się sprawdzi, czy nie będzie doprowadzać do szału właścicielki, gdy będzie musiała usuwać każdy ślad palca albo jasnych smug. Jakie są Wasze doświadczenia w tej kwestii?
Zobaczcie kolejny odcinek metamorfozy u Gosi, w którym pokażemy, jak zmienił się przedpokój.