Ach, co to był za ślub

Wiem, że to jest blog o majsterkowaniu i spodziewacie się po nas treści poradniczych i projektowych. Ale ponieważ jesteśmy tu razem już ponad 5 lat, Wy czytelnicy staliście się dla nas nieodłączną częścią naszego życia. A jak to w życiu bywa są momenty lepsze i gorsze i przynajmniej tymi lepszymi od czasu do czasu chcemy się z Wami podzielić, tak jak było np. z okazji narodzin Leona, czy jak się okazało że spodziewam się bliźniaków.

Tym razem… wyszłam za mąż! Po 13 latach opierania się systemowi, jęczeniu że to nie dla mnie, że państwo nie będzie zaglądało mi pod pierzynę, że walę te wszystkie dopłaty do mieszkań i preferencyjne kredyty…
Nie ukrywam, że momentem zwrotnym było pojawienie się na świecie Klary i Bruna i to, że Bruno ma problemy zdrowotne, które wymagają częstych konsultacji lekarskich i pobytów w szpitalu. Stwierdziliśmy, że dla własnego bezpieczeństwa musimy podjąć tą ostateczną decyzję. Niebawem – gdy w czerwcu gdy 4/5 członków rodziny trafiło do szpitala – okazało się, że takie uporządkowanie kwestii formalnych to słuszna decyzja.

Tyle tytułem wstępu, ale przejdźmy do meritum. Wszystko rozegrało się 3 sierpnia i to był na prawdę fajny dzień. Chociaż tradycyjnie nie obyło się bez wpadek, przygód i odrobiny szaleństwa.

A jeszcze gdzieś w okolicach godziny 10 rozmawialiśmy z przyszłym mężem (ach, jak to brzmi!), że w sumie to całkiem spokojnie to wszystko idzie i bez niepotrzebnych spięć. Na 11 miała być u mnie fryzjerka i kosmetyczka, 11. 15 i nic, ale spoko jeszcze jest sporo czasu… 11.30 nadal ani śladu… 11. 45 no już zaczynam się jednak stresować. Wpadła po 12.00… Make-up wyszedł fajnie. Ale włosy były dla niej debiutem .. i skończyło się fantazyjnym tapirem a’la lata 90. Na szczęście jakoś nie bardzo się tym przejmowałam, więc wygładziłyśmy to tu, to tam i jakoś poszło


Przy trójcie dzieci ta godzina obsuwy musiała się jednak dać nam we znaki w newralgicznym momencie. Na godzinę przed była już pełna mobilizacja, karmienie, ubieranie. Tyle, że jeszcze wpadł do nas wuj, który jest kapłanem i udzielał nam i dzieciom sakramentów. Suma sumarum wpakowałam dzieci do samochodu i pognałam do kościoła przed którym czekali nie tylko goście ale i proboszcz naszej parafii i organista.
Jeszcze większe zdziwienie, wywołało to, że jestem sama z dziećmi. Pan Młody dojechał chwilę później. Delikatnie rzecz ujmując spóźniliśmy się na własny ślub! Na całe szczęście ksiądz Ryszard podszedł do sprawy bardzo praktycznie i części wspólne dla obu sakramentów odprawił razem, dzięki czemu kolejna para swój ślub miała zgodnie z planem.

Po wszystkim zaprosiliśmy naszych gości na wspólny obiad tyle, że zapomnieliśmy wziąć ze sobą jedzenie dla Bruna. A to już prawdziwy dramat, ten osobnik jak jest głodny to daje się we znaki! Czym prędzej w samochód, żeby zorganizować dla niego mleko. I znowu Mikuc na imprezie pojawił się z mocnym poślizgiem.

Ale choćby to był najbardziej uroczysty dzień to i tak maluchy mają swoje przyzwyczajenia i żadne święto ich nie przekona do zmiany codziennych rytuałów. Leon padł, a bliźniaki dały taki koncert, że Młoda Para (:)) musiała spakować całą gromadę w pośpiechu i zmykać do domu. Na szczęście moi rodzice zostali i  przejęli rolę gospodarzy.

I powiem Wam szczerze, że najtrudniejsze w tym wszystkim było ogarnięcie 3 dzieci. Zawsze któreś płakało, albo znikało mi z radaru. Dlatego kolejny etap to mała celebracja naszej „parszywej 13stki” ze znajomymi, ale to dopiero jak uda nam się ustalić z babciami kiedy możemy podrzucić do nich dzieci 🙂

 

Wasza

Alicja

Autorem zdjęć jest Piotr Motrenko.

0 Udostępnij